Sanatorium dla dzieci – dlaczego nie pojadę już z dzieckiem do sanatorium, moje wnioski i przemyślenia
Nasz Grześ odkąd poszedł do przedszkola ciągle chorował. Zdecydowaliśmy się w końcu na sanatorium dla dzieci. Dostaliśmy skierowanie nad morze do Sanatorium Dukat w Dąbkach. Grześ spędził tam trzy tygodnie, najpierw z tatą, potem ze mną.
Od naszego powrotu z sanatorium minął już ponad miesiąc. Czas więc na podsumowanie, wyciągnięcie wniosków i subiektywne przemyślenia.
Dlaczego zdecydowaliśmy się na wyjazd z dzieckiem do sanatorium?
Po trzech latach częstych chorób, mimo wycięcia migdałków, mimo stosowania różnych kuracji wzmacniających odporność, byliśmy już tym wszystkim zmęczeni. Gdy inne dzieci miały po prostu katarek, nasz Grześ od razu dostawał zapalenie krtani, zapalenie zatok, zapalenie ucha, a leczenie trwało tygodniami. Poczytaliśmy o sanatoriach, popytaliśmy znajomych, lekarza i stwierdziliśmy, że może to coś da, może to pomoże. To była taka nasza „ostatnia deska ratunku”.
Okazało się, że załatwienie sanatorium dla dzieci, to bardzo prosta sprawa. Po zaledwie miesiącu od wysłania wniosku otrzymaliśmy konkretny przydział z terminem.
Nie było co się zastanawiać, zorganizowaliśmy pieniądze na wyjazd i pojechaliśmy. Najpierw termin nas trochę przeraził, bo to marzec, jeszcze bardzo zimno, niemal zimowo, ale pomyśleliśmy, że z drugiej strony wtedy jest najwięcej jodu nad morzem i może warto właśnie w tym czasie pojechać.
Nasze wnioski po pobycie w sanatorium
Wyjazd sam w sobie nie był zły. Dobre warunki zakwaterowania, fajne animacje dla dzieci, na miejscu zabiegi, kontakt z innymi dziećmi, innymi rodzicami, itp. Ale… no właśnie, jest ale… i to nie jedno…
1. Naszym zdaniem sama idea zlokalizowania w jednym miejscu blisko setki dzieci z obniżoną odpornością, z różnymi chorobami i przypadłościami raczej nie jest najlepszym pomysłem. Dzieci w ciągu turnusu chorowały, zarażając siebie nawzajem. Niestety nawet dbając o to, by kontakt z kaszlącym dzieckiem był minimalny, czasami był wręcz nie do uniknięcia. Wspólne przestrzenie zabaw, windy, stołówka, toalety, poręcze…. No wiecie… się po prostu nie da…
2. Wizyty lekarskie oraz zabiegi – mieliśmy wrażenie, że są przez personel medyczny „odbębniane”. Być może jest to kwestia dużej ilości kuracjuszy. Przewidziany czas wizyty u lekarza na dziecko to 5 min, nawet tej pierwszej wizyty, która moim zdaniem powinna trwać minimum 15 min, ze względu na zapoznanie się z konkretnym przypadkiem. Zabiegi… no cóż… nie do końca wierzę w ich skuteczność: borowina na zatoki i magnetostymulacja… czy rzeczywiście to cokolwiek pomaga?…
3. Koszt pobytu opiekuna. Dziecko do 7. roku życia musi być pod opieką osoby dorosłej. Koszty pobytu opiekuna w sanatorium moim zdaniem są zbyt wysokie. W sezonie niskim (marzec) w sanatorium Dukat w Dąbkach, cena w pokoju standard małym (ok. 12 m kw.) – gdzie ledwo mieściły się dwa łóżka (małe i duże) oraz szafka pod TV, to kwota 120 zł dziennie + opłata uzdrowiskowa 6zł/doba. W sezonie wysokim cena w tym samym pokoiku wzrasta do kwoty 135 zł dziennie + opłata uzdrowiskowa. W pokojach większych lub o wyższym standardzie cena oczywiście jest odpowiednio wyższa.
4. Wyżywienie. I tu mam sporo uwag. Do sanatorium przyjeżdżają dzieci, które chorują częściej, dłużej, więcej niż inne. Jak wiadomo na układ odpornościowy bardzo duży wpływ ma dieta. Dlatego uważam, że w tego typu placówkach wyżywienie powinno być zdrowe, a przynajmniej zdrowsze, niż w normalnych ośrodkach wczasowych, jadłodajniach itp. Produkty powinny być naturalne, bez konserwantów, sztucznych dodatków, ogromnych ilości cukru, a mięso bez hormonów, antybiotyków. Niestety tak nie było. O ile śniadania i kolacje były w formie bufetu i każdy mógł jeść to co mu pasowało, o tyle obiady podawano na talerzu i niestety wyboru nie było. Dania bardzo monotonne, ciągle ziemniaki (a przecież można było podać różnego rodzaju kasze, ryż, makaron), codziennie mięso (drób i wieprzowina), a przecież tyle jest pysznych dań bezmięsnych, warzywnych. Na śniadania i kolacje wystawiono płatki z ogromną ilością cukru i kakao, a właściwie słodzony zamiennik kakao podobny. Na deser czasami podano owoce, ale bywały też słodkie jogurty owocowe. Codziennie obserwowałam te same dzieci, które chodziły z pełnymi talerzami cukrowych płatków oraz kubeczkami wypełnionymi po brzegi słodkim kakao (bez mleka, sam proszek). Nikt nie uświadamiał rodziców, że takie ilości cukrów pochłaniane przez dzieci, mogą mieć na nie negatywny wpływ i to nie tylko na wagę… A może warto by było pomyśleć nad edukacją rodziców, dziadków i opiekunów, jeśli chodzi o żywienie dzieci…
Czy pobyt w sanatorium przyniósł jakąś poprawę zdrowotną u Grzesia?
Tak naprawdę ciężko jest powiedzieć. Grześ zachorował na turnusie. Jednak od tamtej pory jeszcze ani razu nie miał infekcji. Czyli nie chorował od blisko 2 miesiący. Jak na niego to naprawdę długo. Nie umiem powiedzieć czy to zasługa pobytu w sanatorium, zabiegów, spacerów brzegiem morza, zmiany klimatu, czy po prostu kuracji Ismigenem, którą od 3 miesięcy stosujemy. A może wykrycie (już po powrocie do domu, na testach alergicznych), że Grześ jest uczulony na roztocza , w związku z tym musieliśmy dostosować otoczenie do nowych warunków.
Tego nie wiemy i zapewne się nie dowiemy.
Po przeanalizowaniu całej sytuacji myślę, że dobrze się stało, że pojechaliśmy z Grzesiem do sanatorium. Szczególnie mam tu na myśli kilkutygodniową zmianę klimatu. Gdyby nie skierowanie, pewnie byśmy nigdy się nie zdecydowali na tak długi wyjazd nad morze i to w dodatku w marcu. Chociaż teraz, po tym doświadczeniu, kto wie, czy nie pomyślimy o tym również w przyszłym roku. Jednak z pewnością już nie skorzystamy z sanatorium, lecz pojedziemy we własnym zakresie. Może ewentualnie weźmiemy pod uwagę leczenie ambulatoryjne, które polega na dochodzeniu do ośrodka sanatoryjnego na same zabiegi.
Dlaczego nie pojedziemy już do sanatorium?
-po pierwsze – jadąc na własną rękę ponosi się dużo niższe koszty – wynajęcie pokoju w sezonie niskim to koszt ok. 30-40 zł/dobę, może nawet jeszcze mniej. Posiłki można gotować we własnym zakresie – będą zdrowsze i o bardziej przyjaznych porach 😉
-po drugie – wyjazd prywatny to ograniczony kontakt z dużą ilością chorych dzieci
-po trzecie – dowolne i nieograniczone dysponowanie swoim czasem. W sanatorium ciągle wszystko trzeba było robić z zegarkiem w ręku. Bardzo mało było możliwości odpoczynku. Dzień wypełniony był zabiegami, posiłkami, warsztatami i innymi rzeczami
– po czwarte – niektóre zabiegi, np. inhalacje solankowe można wykonywać w domu, na to drogi pobyt w sanatorium nie jest potrzebny
– wreszcie po piąte – osobiście uważam, że dla potrzeb kuracji najistotniejszy jest długotrwały pobyt w zmienionym klimacie i częste, długie spacery z dzieckiem na świeżym powietrzu. Jeżeli cokolwiek miałoby pomóc podreperować niską odporność, to z pewnością byłoby to.
To są oczywiście moje bardzo subiektywne przemyślenia i odczucia. Jest wielu rodziców, którzy jeżdżą ze swoimi dziećmi do sanatorium co roku, albo nawet kilka razy w roku. I oni uważają taki sposób kuracji za najlepszy. Z pewnością duże znaczenie ma tu rodzaj choroby dziecka. Ja osobiście mam jednak ogromne wrażenie, że pacjent w sanatorium nie koniecznie jest na pierwszym miejscu…